Większość najbardziej znaczących dla kultury i głęboko przemieniających ją procesów nie dokonuje się nagle. Zazwyczaj narastają one latami, początkowo niezauważalnie i powierzchownie, aby w końcu głęboko wnikać w tkankę relacji społecznych i na trwale ją modyfikować. Ich początki trudno ustalić. Są jak mocno rozgałęzione i cienkie korzenie, których delikatne, niemal niezauważalne witki sięgają w najbardziej zaskakujące obszary. Niejednokrotnie trzeba cofnąć się o dziesięciolecia wstecz, aby zobaczyć całą perspektywę zachodzących między nimi zależności, a i tak trudno stwierdzić, od czego się to wszystko zaczęło i gdzie ma swój początek. Niełatwo nawet odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w ogóle jest w tym jakiś początek. Tak właśnie rzecz się ma ze zmianami w świecie wartości.
Pomijam w tej chwili pytanie o to, czy i w jaki sposób one istnieją. Już samo jego postawienie jest efektem takiego właśnie procesu zmian kulturowych, zważywszy na fakt, że starożytność nie zna pojęcia wartości, a współczesność, która tak chętnie nim się posługuje, nie potrafi dojść do zgody w kwestii tego, czy istnieją one obiektywnie czy subiektywnie, czy są absolutne czy relatywne, czy należą do sfery racjonalnej czy irracjonalnej, nie mówiąc już o problemie sposobu i zakresu ich obowiązywania.
Jeśli jednak zawiesić na chwilę tego rodzaju spory i spróbować spojrzeć na wartości z pewnej określonej, chrześcijańskiej perspektywy, to okaże się, że współczesna Europa sukcesywnie je porzuca i odwraca się od nich – oczywiście w sposób niejednolity. W różnych miejscach ten proces przebiega z odmienną dynamiką, jednak nie sposób już zaprzeczyć, że w zasadzie wszędzie znajdujemy jego ślady. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ zmienia się pewna wizja rzeczywistości, która za owymi wartościami stoi, a także sam sposób rozumienia człowieka – jego miejsca i roli w świecie. Warto więc postawić sobie pytanie, co ten proces oznacza dla chrześcijaństwa i jakie może mieć konsekwencje.
Bóg „umarł” i co dalej?
Ciekawą, nieco prowokacyjną, a zarazem dającą do myślenia diagnozę kierunku w którym zmierza współczesna kultura, zaproponował w 2001 roku Giovanni Reale, podczas wykładu wygłoszonego z okazji nadania mu tytułu doktora honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jego zdaniem, „wszystkie duchowe bolączki, które trapią świat współczesny, mają jedno źródło: jest nim to, co pod koniec dziewiętnastego wieku Fryderyk Nietzsche określił terminem »nihilizm«. Nietzsche był przekonany, że terminem tym nie tyle nazywa klimat kulturowy i stan doktryny swojego wieku (XIX), ile raczej przewiduje kształt wieku, który nadchodzi (wieku XX), czy nawet dwóch najbliższych wieków. Gdy idzie o wiek dwudziesty, Nietzsche okazał się prorokiem złowrogim, ale bezwzględnie prawdomównym. Można jedynie żywić nadzieję, że jego przewidywania nie sprawdzą się w odniesieniu do wieku dwudziestego pierwszego; wszystko jednak wskazuje, że nadzieja ta opiera się na wątłych fundamentach”1.
Można oczywiście zarzucać Realemu, że ową przyczynę rządzącą współczesnymi kryzysami definiuje zbyt wąsko i wybiórczo, jednak z perspektywy trzeciej dekady XXI wieku taki sposób postrzegania toczącego współczesność rozpadu wartości jest co najmniej wart uwagi. Dla chrześcijan, podobnie zresztą, jak – paradoksalnie – dla Nietzschego, ta przyczyna ujawnia się w pewien sposób w słynnym stwierdzeniu: „Bóg umarł”, które oznacza przede wszystkim zanegowanie przekonania o istnieniu absolutnej podstawy sensu i tym samym rozpad wszystkich zakotwiczonych w niej wartości, w które niegdyś wierzył Zachód. Jeśli bowiem wartości mają strukturę hierarchiczną, albo przynajmniej jakąś trwałą ontologiczną podstawę (Boga), w której są zapodmiotowione, to usunięcie tej podstawy sprawia, że wszystkie wartości upadają, a w konsekwencji zatraca się zdolność do przeprowadzenia wyraźnej granicy między dobrem a złem, prawdą a fałszem, pięknem a brzydotą, wolnością a samowolą; dekonstrukcji ulega również pojęcie normy, natury i sam sposób rozumienia godności człowieka2. Można jednak postawić zasadne pytanie, czy aby owa absolutna podstawa sensu rzeczywiście musi być utożsamiana z Bogiem, lub też – mówiąc precyzyjniej z Bogiem osobowym – takim, jakiego od wieków głosi chrześcijaństwo? Teoretycznie – nie.
Historia filozofii współczesnej zna wiele projektów budowania takich obiektywistycznych teorii wartości, w ramach których poszukiwano rozwiązań alternatywnych dla typowo chrześcijańskiej wizji aksjologicznego absolutu. Z pewnością wniosły one cenny wkład w dorobek dwudziestowiecznej teorii wartości i bez wątpienia znajdą się dziś jeszcze tacy koneserzy, którzy na którejś z nich budować będą swoje argumenty na rzecz obiektywnego obowiązywania pewnych wartości. Nie zmieni to jednak faktu, że projekty te nie przebiły się do szerszej świadomości społecznej, nie zdominowały jej i nie wyznaczyły kierunków, którymi popłynęłyby nurty współczesnej europejskiej kultury. Ta bowiem nie dała już sobie narzucić niczego, przed czym musiałyby uklęknąć wybory jej wolności, chętnie podążając za przekonaniem, że wartości (to, jak je definiujemy, hierarchizujemy, jak ich przestrzegamy i jaką rolę pełnią w naszym życiu) – np. dobro, prawda, życie, sprawiedliwość, miłość, uczciwość, wierność – nie zależą od czegoś obiektywnego, ale są zrelatywizowane do naszej subiektywności; stają się więc indywidualną sprawą każdego pojedynczego człowieka.
Nie ma już więc obiektywnej prawdy – każdy ma swoją, którą sam sobie definiuje i której obowiązywanie zmienia się często w zależności od sytuacji. To, która prawda akurat społecznie dominuje, bądź w jakim kształcie zyskuje największą akceptację społeczną, ustala się na drodze konsensusu lub mechanizmów parlamentarnych (głos większości), zazwyczaj w oparciu o kryteria pragmatyczne albo utylitarne. Tak wytwarza się płynna, ponowoczesna rzeczywistość, sterowana instynktownymi, prymitywnymi, w dużej mierze irracjonalnymi procesami, gdzie przenikają się z sobą i łączą egzaltacja, pożądanie dóbr i przyjemności, ekscentryczność, silna autokoncentracja, egocentryzm, czy kompulsywne dążenie do dobrostanu, a racjonalność używana jest głównie do tego, aby wyłaniającym się z tej irracjonalnej „magmy” coraz to nowym fantazyjnym ideom nadawać pozory intelektualnej spójności. Czy to adekwatny opis współczesnych procesów kulturowych? Możliwe, że nieco uproszczony i przerysowany. Jednak problem, którego dotyka, niezależnie od tego, jaka jest faktyczna skala jego występowania, z pewnością istnieje i odciska swoje piętno na współczesnych przeobrażeniach w świecie wartości. Reale mówi w tym kontekście o nihilizmie, który nie występuje w postaci czystej, lecz przebrany w maski.
Nihilizm, maski i niezaspokojony głód
Czym są więc owe maski, w które przebrał się współczesny nihilizm? Giovanni Reale wymienia ich dziesięć, twierdząc, że kryją one wielkie błędy, czyli wielkie duchowe zło epoki współczesnej, i że wszystkie one są ze sobą powiązane, tkwiąc korzeniami w błędzie największym, wymienionym jako ostatni – zanegowaniu istnienia jakiejkolwiek rzeczywistości poza rzeczywistością zmysłową. Należą do nich: scjentyzm, ideologizm, praksizm, mit materialnego dobrobytu, systemowe uznanie przemocy, zapomnienie o pięknie, zapomnienie o miłości, zredukowanie człowieka do jednego wymiaru, zapomnienie o celu, materializm3. Występowanie owych błędów świadczyłoby o tym, że pokolenie, które nadeszło, nie jest pozbawione wartości. Przeciwnie, to pokolenie nowych wartości, które z chrześcijańskiego punktu widzenia jawią się w dużej mierze jako antywartości.
Czy jednak diagnoza Realego jest trafna? A może raczej należałoby postawić pytanie nieco inaczej: Czy lista opisywanych przez niego błędów jest dalej aktualna i jak to się stało, że wypierają one tradycyjne wartości? Można bowiem dyskutować z radykalnym stwierdzeniem, że owe błędy to w rzeczywistości nihilizm przebrany w maski i dziś, ponad dwadzieścia lat od powstania owej diagnozy, weryfikować zaproponowaną listę, próbując zastąpić jedne błędy innymi; można też zastanawiać się, czy nie powinien pojawić się wśród nich np. mit absolutnej wolności – czy to właśnie nie on stanowi koło napędowe całego procesu przeobrażeń w świecie wartości, w duchu idei śmierci Boga? Skoro bowiem Bóg umarł, zatem niech żyje wolność, z takim zastrzeżeniem, że nie o wolność pozbawioną wartości chodzi, lecz afirmującą wartości jej podporządkowane i pod jej dyktando (samo)wolnie kształtowane (np. pragmatyzm, materializm, ideologia cielesnego dobrostanu), zamiast tych, które do tej pory musiała respektować (np. życie, dobro, prawda).
Jednak kluczowe wydaje się w tym miejscu pytanie o to, co się takiego stało, że obecne pokolenie tak radykalnie zrywa z wartościami swoich przodków i wybiera (lub tworzy) wartości, które w zasadzie definiują już epokę postchrześcijańską? Oczywiście, jest wiele czynników, które „wyciągają” współczesnego człowieka, zwłaszcza młodego, z orbity tradycyjnych wartości. Trudno pominąć oddziaływanie środowisk rówieśniczych, pozostających pod wpływem różnego rodzaju mód i trendów kształtowanych przez globalny przekaz medialny, który w dużej mierze jest chrześcijaństwu nieprzychylny. Nie sposób nie zauważyć, że zglobalizowana promocja pewnego stylu życia głęboko sprzecznego z chrześcijańskim sposobem pojmowania miłości, godności ludzkiej i szczęścia dominuje dziś w większości europejskich krajów i wyznacza trendy kulturowe przekładające się na sposób postrzegania życia – jego celu i sensu. Nie można jednak całego problemu tłumaczyć jedynie przyczynami zewnętrznymi, które wyrywają człowieka – zwłaszcza młodego – z bezpiecznej enklawy i pchają w zepsutą rzeczywistość świata.
Z pewnością bowiem ani ta zewnętrzna rzeczywistość nie jest tak dogłębnie zepsuta, jak często próbuje się ją przedstawiać, ani też bezpieczna z pozoru enklawa świata tradycyjnych wartości nie zawsze bywa tak bezpieczna, jak chciałoby się tego od niej oczekiwać. Właśnie ta ostatnia kwestia wymaga większej uważności i pogłębionego namysłu. Okazuje się bowiem że nawet w systemach rodzinnych, w których pielęgnuje się wartości bliskie chrześcijaństwu, a nawet szczerze żyje wiarą i głosi ewangeliczny przekaz, mogą panować pozabezpieczne, a nawet toksyczne relacje, a podstawowe emocjonalne potrzeby dzieci bywają niezaspokojone. Nie wynika to bynajmniej z natury promowanych w rodzinach wartości (choć fakt ten z pewnością może, a nawet powinien korygować niektóre zachowania), ale z uwarunkowań psychologicznych, które małżonkowie, a później rodzice wnoszą ze swoich obciążeń związanych z historią życia w kształtowane przez nich później systemy rodzinne. Krótko mówiąc, prawdziwą plagą ogromnej ilości współczesnych rodzin – w tym również chrześcijańskich – są pozrywane, uszkodzone, obciążone trudną przeszłością więzi między małżonkami oraz między rodzicami i dziećmi.
Narastające latami zranienia, nieporozumienia, skrywana wrogość i wzajemne pretensje, nie są łatwe do uleczenia, ponieważ wewnątrzrodzinne relacje bywają często uwikłane w toksyczne mechanizmy (np. nadmiernej kontroli, nadopiekuńczości, przemocy, czy upokarzania). Skutkuje to niejednokrotnie tym, że po latach dzieci – gdy zyskują autonomię i siłę – odrzucają wartości swych rodziców nie tyle ze względu na same wartości, ile z powodu tego, w co zostały one „ubrane”: w brak poczucia bezpieczeństwa i bliskości, który je dyskwalifikuje, pozostawiając zarazem w młodym człowieku bolesne deficyty i głód domagający się zaspokojenia.
Jaka powinna być reakcja ludzi Kościoła?
Nie ma tu prostych odpowiedzi. Z pewnością samo serce chrześcijańskiego przesłania – o bezwarunkowej miłości Boga, którą w swoim Synu ofiaruje człowiekowi, aby go zbawić – kryje w sobie antidotum na najgłębsze deficyty współczesnego świata i na głód ludzkich serc. Problem w tym, że owo przesłanie miłości nie ujawnia się, lub nie w taki sposób, w jaki powinno, w postawie i stylu życia współczesnych chrześcijan. Dlatego prawda Ewangelii nie jawi się dziś jako adekwatna odpowiedź na to, czego poszukuje współczesny człowiek, choć w istocie taką odpowiedź w sobie kryje.
Dlaczego więc nasze wartości nie przemawiają czytelnym głosem? Bo nie kochamy w sposób, do jakiego zostaliśmy zaproszeni, powołani i uzdolnieni w Duchu Świętym; bo nie wierzymy w sposób żywy, śmiały, radosny i pełen mocy, choć przecież taka powinna być wiara uczniów Chrystusa. Wreszcie, bo nasze człowieczeństwo wciąż wymaga uzdrowienia i naszej pracy nad sobą – na wielu poziomach, także na poziomie psychicznym. Lęków, nabytych destrukcyjnych uwarunkowań, toksycznych skłonności, emocjonalnej niestabilności nie można po prostu „zamodlić”. Trzeba je odważnie przepracować – czasami przy pomocy terapeuty.
Jeśli pominiemy ten aspekt, okaże się, że niejednokrotnie nasze dobre pragnienia, zdrowe wartości, a nawet przesłanie Ewangelii, którym próbujemy żyć, „grzęzną” gdzieś w naszych emocjonalnych zapętleniach, nieporadności i bezradności, która sprawia, że nie umiemy kochać tak, jak byśmy chcieli, i nie potrafimy być dla naszych najbliższych czytelnym znakiem tego, co im głosimy.
Co więcej, adekwatna odpowiedź Kościoła na potrzeby współczesnego świata wymaga również trafnego rozpoznania jego deficytów – abyśmy potrafili docierać z dobrą nowiną w sposób, który przyniesie uzdrowienie a nie pogłębi rany. Wszak moment, w którym obecnie znajduje się świat, uczy nas również tego, że głoszenie Ewangelii nie zawsze może być punktem wyjścia. Czasami to punkt dojścia – cel, do którego droga wiedzie przez niełatwy proces oswajania, przełamywania barier, budowania relacji i bezwarunkowego kochania.
1 G. Reale, Zło nękające współczesnego człowieka i lekarstwo, które można na nie znaleźć w myśli antycznej, „Ethos” 56(2001), s. 15-16.
2 Por. tamże, s. 16.
3 Por. tamże, s. 17–20.
Copyright © catolico.pl. Wykorzystanie, kopiowanie i powielanie materiału wyłącznie za zgodą Redakcji
Teresa
27 stycznia, 2024 at 9:05 am
Ponieważ trwają czasy dupokracji. I motto”hulaj dusza piekła nie ma” robi u wszystkich zawrotną karierę, a kariery teraz są pożądane przez wszystkich.